"Tego właśnie brak kobietom, które kochają za bardzo. Nie potrafią zauważyć, że ktoś lub coś nie wychodzi im na zdrowie. Nie potrafią odrzucić człowieka czy układu, którego inni w naturalny sposób unikaliby jako zbyt zagrażającego, niewygodnego bądź szkodliwego dla siebie. Nie potrafią ocenić sytuacji realistycznie, czyli uwzględniając także własne interesy i dobro."
Robin Norwood (Kobiety, które kochają za bardzo)
Przystojny,
na swój sposób, pewny siebie, charyzmatyczny, szarmancki, obrońca
i wyzwoliciel.
Poznaliśmy się przez wspólnego znajomego, który
dał mu mój numer telefonu. On szukał wokalistki do swojego zespołu
rockowego, a ja chciałam śpiewać.
Byłam zaskoczona, gdy
zadzwonił do mnie 20 października 2009 roku(wtorek; pamiętam jak
wczoraj), i od razu miałam wrażenie jakbyśmy znali się od dawna.
Miał w swoim głosie pewnego rodzaju mistyczną moc, jakiś magnes.
Spotkaliśmy się kilka dni później.
Na spotkanie przyszłam
wcześniej, gdyż chciałam sobie poobserwować ludzi, zobaczyć jego
mowę ciała itp. Mam zboczenie – uwielbiam obserwować ludzi.
Wybiła godzina zero i czekał na mnie – wyższy ode mnie chłopak, 20-letni, dobrze ubrany, pewny siebie. Podeszłam do niego, przywitałam
się, jednak bez podania dłoni, gdyż ceniłam sobie nawet tego rodzaju intymność i poszliśmy na herbatę do stylowego i klimatycznego miejsca.
Podobało mi się, że nie muszę ciągnąć go za język, nie miał
problemu z prowadzeniem konwersacji, a w oczach...miał jakiś taki
błysk, ale on sam niezbyt mi się podobał.
W każdym razie, dostałam
zaproszenie na przesłuchanie. Miał przyjechać po mnie pod dom w
sobotę i zabrać mnie do studio domowego. Bardzo się
stresowałam.
Na miejscu on siedział na sofie, jak podejrzewałam
pewny siebie, a ja stałam przy koledze od dźwięku i omawialiśmy
różne kwestie związane z wokalem. Obserwował mnie aż za bardzo,
było to krępujące.
Wzięli mnie do bandu.
Spotykaliśmy się coraz częściej na próbach, spędzaliśmy razem więcej czasu, więcej wyjść, alkohol. W ten sposób zostałam znieczulona, na to co będzie się działo.
Zaczęliśmy kontakty seksualne, był
natarczywy, despotyczny, jeszcze umiarkowanie, ale wtedy w jakiś
sposób imponowało mi to, czułam się bezpiecznie. Ale byłam gówniarą, co ja mogłam
wiedzieć o facetach i życiu.
Chciałam szaleć i w końcu czuć się
jak typowa nastolatka, bo zawsze miałam poczucie, że zbytnio odstaję
od grupy. Wówczas było to dla mnie męczące, obecnie uważam, że
było to wyjątkowe, a ja na siłę chciałam się dopasować do
rówieśników. Próbowałam różnych rzeczy, różne towarzystwo,
chorowałam na stany depresyjne. Dwa razy próbowałam się zabić, w
wieku 15 i 16 lat, bez powodzenia, ale miałam plan samobójstwa,
które w końcu musiało się udać. I udałoby się, ale...
W 17 urodziny zaszłam w ciążę.
Był do dzień, w którym strasznie mnie naciskał i molestował, jak
bardzo on by chciał, nie zwracał uwagę na moje tłumaczenia o
braku zabezpieczenia, ale przecież tylko raz, to nie może się
stać. Stało się. Już tydzień później byłam pewna, że jestem
w ciąży, miałam takie wewnętrzne przeczucie. Test ciążowy nie
kłamał, a usg kilka tygodni później tylko to potwierdziło. Aż
dziwne było, to że on bardzo się z tego dziecka cieszył. Byłam
wtedy uczennicą 1 klasy technikum i pod tym względem był to dla
mnie problem, jednak wewnątrz wiedziałam, że chcę mieć dziecko i
muszę je mieć. Tak naprawdę ono uratowało mi życie. Nie mogłam
się zabić. Teoretycznie mogłam, ale miałam tak silne poczucie
obowiązku, że nie mogłam zabić siebie i dziecka, ani nie mogłam
zabić się po porodzie, bo zniszczyłabym dziecku życie brakiem
matki. Płakałam do Boga pytając, dlaczego kazał
mi żyć.
Mój chłopak był dumny, mówił, że na pewno będzie
syn. Dbał o mnie jak o księżniczkę, nosił na rękach, byłam
najukochańsza, najwspanialsza, miałam obrońcę i wybawiciela. Do
czasu.
Gdy urodziłam synka, jeszcze wszystko było okay, ale
potem gdy 3 miesiące później w Urzędzie Stanu Cywilnego uznałam
go jako ojca, zaczęły się problemy.
Zrozumiałam, że tak bardzo mnie kochał i dbał, bo liczyło się tylko dziecko, które nosiłam. Byłam po prostu chodzącym inkubatorem. Piękna bańka jego cudownej osoby zaczęła mieć szramy.
Przestał się do mnie odzywać, z
przerwą na wyzwiska i poniżanie, mimo iż dziecku poświęcał czas
i zabawiał. Jednak, gdy przychodziło do poważniejszych zadań, to
ich unikał. Krzyczał na mnie za każdym razem, gdy dziecko
wydawało z siebie dźwięki(niemowlak lubił sobie postękać, bo
mówić nie potrafił). Musiałam robić wszystko, by dziecko było
cicho i mu nie przeszkadzało. Atmosfera w domy była napięta, udzielało się to dziecku, które
nie potrafiło spać w nocy. Kilka razy każdej nocy musiałam zrywać
się ze snu i lecieć do drugiego pokoju, by zabawiać i uspokajać
dziecko. Nie mogłam łóżeczka i dziecka wziąć do naszego pokoju,
bo on nie potrafiłby znieść nawet stęków i obecności dziecka.
Doprowadziło to do tego, że zarywałam każdą noc i czułam się jak chodzące zombie.
Byłam notorycznie przemęczona. Do tego odcięta od rodziny, której nie mogłam odwiedzać, odcięta od pieniędzy, znajomych, przyjaciół. Doprowadziło to do depresji oraz obrony przed nią – pojawiła się obojętność.
Zdołowana byłam ciągłym obrażaniem i robieniem
na przekór, pokazywaniem mi krwawych treści. Lubował się w
wojnach światowych, filmach wojennych itp. Bez problemu oglądał
wylewające się flaki, płynącą krew. Wiele razy prosiłam, go by
mi takich rzeczy nie pokazywał, obiecywał... Było coraz gorzej. Za dnia albo się nie odzywał, albo obrażał, robił
kłótnie, a gdy wracał do domu i mnie nie było, czekała mnie
awantura, bo na pewno go zdradzam. W domu bawił się w perfekcyjną
panią domu. Codziennie gdy wracał do domu ręką sprawdzał czy pod
kaloryferami jest czysto, czy na szafach jest czysto, czy ma ładnie
poskładaną piżamę, wyprasowane majtki i skarpetki(nie, nie
żartuję).
Gdy już nie miałam sił psychicznych i
emocjonalnych, zaczęłam mu odmawiać spraw seksualnych, ale nie
miałam nic do powiedzenia. Brał mnie siłą. Potem nie musiał
używać siły, bo straciłam wszelkie poczucie siebie, i wszystko
było mi obojętne. Trwało to 5 miesięcy.
Gdy już czułam, że chciałabym
umrzeć, coś we mnie pękło. Płakałam, modliłam się Boga, by mi
pomógł, bo chcę inaczej żyć. To było moje jedyne wyjście,
jedyna nadzieja. Nie mogłam uciec do rodziców, gdyż wyrzucili mnie
z domu, gdy byłam w ciąży, nie miałam żadnych znajomych, żadych
pieniędzy.
Mówią, że nadzieja matką głupich i każdy chce mieć swoją matkę, a każda matka swoje dzieci kocha.
Kolejnego dnia dostałam smsa od
siostry(była już wówczas Świadkiem Jehowy), która widziała, że
coś się złego dzieje. Napisała, że z mężem mogą mnie wziąć
do siebie. Nawet się nie zastanawiałam, od razu zaczęłam się
pakować i to z dzieckiem na rękach(przywykło, że wciąż je
nosiłam). Mój Książę był zły i zszokowany, sam spakował się
szybciej ode mnie i wyszedł.
Około 22 godziny pakowałam już
graty do samochodu siostry i taty(w ten sposób rodzice mogli mi
pomóc), wtedy On wrócił z obstawą swojej matki. Żądał ode mnie
pieniędzy oraz becikowego od dziecka(które dopiero miałam dostać),
zabrał też zabawki synka, które maluch dostał w prezencie od jego
rodziny. Wtedy całkowicie go przekreśliłam.
Ok 23 godziny już leżałam w łóżku,
w swoim nowym pokoiku, łóżeczko i synka miałam obok swojego
łóżka.
To była pierwsza przespana noc. Pierwsza noc, gdy
czułam się wolna. Wyzwolona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz