Można powiedzieć, że wychowywałam się od początku w Prawdzie. Będąc małą dziewczynką , moja mama wzięła chrzest.
Moja mama poznała Prawdę , gdy byłam dzieckiem. Pamiętam, że chrzest przyjmowała będąc w ciąży z moja siostrą, miałam wtedy 4 lata.
Pamiętam też, jakim wysiłkiem było dla niej rzucenie palenia, jak walczyła ze sobą i gdy zdarzało jej się jeszcze zapalić po chrzcie.
Moja mama jakoś specjalnie mnie i rodzeństwa nie indoktrynowała, może też dlatego, że mój tata jest niewierzący. Lubiliśmy, gdy wieczorami czytała nam Mój Zbiór Opowieści Biblijnych i potem chodząc do szkoły dumna byłam, że tyle wiem o różnych postaciach i wydarzeniach, więcej niż rówieśnicy chodzący na religię :)
Będąc dzieckiem pewnych rzeczy nie dostrzegałam, czułam się raczej szczęśliwa. Miałam super kontakt z mamą, ale zbyt szybko dojrzewałam. Czułam się osamotniona w rodzeństwie, jakbym nie pasowała do nich i jakbym była adoptowana. Zaczęłam mieć problemy psychiczne w wieku 6 lat. Zaczęłam mieć wtedy pierwsze lęki o tym, że czas mi ucieka, że starzeję się, że moja mama kiedyś umrze...a byłam jeszcze małym dzieckiem. Niestety, moja mama uważała to za zabawne, bo powiedzmy sobie, jest to zabawne gdy dziecko takie rzeczy mówi, ale jest tez to niepokojący objaw. Z perspektywy czasu uważam, że mama powinna była podjąć wtedy działania w leczeniu moich lęków(może dzisiaj byłabym zdrowa).
Chodziliśmy na zebrania, czy desz, czy śnieg, zawsze. Moja mama i jej gromadka dzieci. Wszyscy ją podziwiali i chwalili, ale nie widzieli jednego... ile nerwów ja to kosztowało i ile kosztowało to nas. To była duża nerwówka, by wyszykować wszystkie dzieci, buntujące się lub płaczące, byliśmy w równym wieku. Ten stres pamiętam do dziś. Gdy chodziłam na zebrania miałam tak samo w stosunku do moich dzieci - stres dla nas obojga.
W szkole podstawowej dzielnie broniłam swej wiary, często wykłócając się - tu widać, że jednak zindoktrynowana byłam. W gimanzjum musiałam bronić swej wiary przed ciekawskimi, czasem ironicznymi i sceptycznymi, współrówieśnikami. Pamiętam, jak na zastępstwie, podczas luźnych lekcji siedziałam sama pośrodku większej grupki "atakującej" mnie pod względem wiary. Szło mi trochę lepiej z obroną i wyjaśnianiem. Jednak nadal przekonana byłam, że tylko moja religia jest ta najlepsza itp itp, co troszkę wpychało mnie w zarozumialstwo.
W gimanzjum wydarzyło się wiele.
Zostałam głosicielką, byłam w Szkole Teokratycznej, poznałam chłopaka ze świata...
Naprawdę wierzyłam w to, o czym mówiłam innym.
Pamiętam, gdy do mojej klasy doszedł syn pewnej Siostry, która została wykluczona. Prowadziłam z nim długie rozmowy, trzymaliśmy się razem, razem chodziliśmy na zebrania i z powrotem. Zapisał się do Szkoły Teokratycznej i został głosicielem. Później dziękował mi, mówiąc że dzięki mnie wrócił do Prawdy.
Weszłam w okres buntu, jednak nawet swojemu chłopakowi ze świata głosiłam i chciałam go przywieść do wiary i byliśmy grzeczni we wzajemnych kontaktach, więc bez wyrzutów sumienia mogłam uczestniczyć w życiu zborowym i służbie.
Wszystko zmieniło się przez pewnego brata, z którym coś mnie połączyło.
B. przyjechał do mojego miasta, gdy miałam 11 lat, a on 22; tu miał studia i akademik. Doszedł do naszego zboru, a że mieszkał od nas 5 min, był częstym bywalcem i gościem moich rodziców. Często przychodził popołudniami po różne zawodowe rady do mojego taty, przesiadywał do wieczora. Był inteligentnym, raczej mało urodziwym, okularnikiem.
Widział cały mój okres dorastania, bunty wobec rodziców, ataki histerii...aż dziw, że gdy miałam 15 lat zaczął się mną interesować.
Razem jeździliśmy na wspólne weekendowe wyjazdy do służby, tzw. weekendowe ośrodki, które on wprowadził. Coś zaczęło między nami być. Zostaliśmy parą. Nikogo to nie dziwiło, że 15 letnia dziewczyna spotyka się z 26 letnim bratem. Bardzo szybko dojrzewałam. B. skończył studia, poszedł do pracy.
Wszystko układało się super, wspólne wyjazdy, planowanie życia. Byliśmy pewni, że gdy skończę 16 lat otrzymamy sądową zgodę na ślub, moi rodzice się nie sprzeciwiali...do czasu.
Szykował się weekendowy wyjazd do służby w maju. Oczywiście, że miałam jechać. Jednak rodzice mi zabronili, mówiąc, że B. za bardzo się do mnie klei, co było wyssane z palca. Ale jeszcze trochę i miałam wziąć chrzest, potem ślub i mieliśmy być razem. B. pojechał sam na ów ośrodek, a ja nic nie podejrzewałam, że coś może się zepsuć.
B. wrócił i opowiadał mi, jak to podrywał inne siostry i tłumaczył się, że powinnam go zrozumieć. Nabrałam niechęci...ta cała sytuacja tak na mnie wpłynęła, że miałam już wszystkiego dość.
W krótkiej chwili wzrósł we mnie taki bunt, że nie potrafiłam go pohamować. Zaczęłam wychodzić nocą, by spotykać się ze świeckim towarzystwem - palenie, picie... I spotkałam mojego kolegę sprzed lat, z którym przespałam się(a co będę owijać). I to dwa razy.
Taki epizod.
O wszystkim potem powiedziałam B. O wszystkim co zrobiłam, on to przyjął chłodno.
I potem tak samo chłodno napisał mi smsa, że on też chciałby się ze mną przespać...
Wkurzyłam się, nieziemsko. Jak to? Brat duchowy? I takie coś pisze?
Napisałam mu, że nawet jeśli byłabym dziwką, to z szacunku do niego nie mogłabym tego zrobić.
On odpisał, że jeśli się nie zgodzę, to o wszystkich moich tajemnicach powie mojej mamie...
Ciąg dalszy nastąpi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz